Spontaniczny pomysł, by z przyjaciółmi zdobyć wierzchołek położony powyżej czterech tysięcy metrów, padł i nie podzielił losu tak wielu wspólnych idei. Później przyszła refleksja, że ostatni raz w Alpach byłem trzynaście lat wcześniej. Niezdobyty Dom, wycieczka na Breithorn i do Hӧrnli Hut pod granią Matterhornu, ulokowały się już wygodnie w kieszonce wspomnienia. Ale pejzaże z doliny Mattertal są olśniewające i widok spod Dom Hut na strzelisty Weisshorn oraz leżący tuż obok niepozorny Bishorn stanął mi przed oczami. Chciałem znaleźć się po drugiej stronie doliny.
Z Warszawy wyjechaliśmy we wtorek o siedemnastej, by siedemnaście godzin później zameldować się na parkingu w dolinie Zinal (1 670 m npm), skąd rusza najpopularniejszy szlak na szczyt Bishornu. Zmęczeni, ale uśmiechnięci pod błękitnym szwajcarskim niebem, przepakowaliśmy plecaki, zjedliśmy, dopasowaliśmy raki oraz uprzęże i ruszyliśmy w górę. Górskie prognozy pogody to loteria. Obserwując przed wyjazdem kilka stron meteorologicznych, liczyłem, że aura będzie lepsza niż wskazania. Miało być na ogół pogodnie, ze sporym ryzykiem (ponad 60 proc.) burz z piorunami i opadów w godzinach popołudniowych. Było bardzo pogodnie i pogodniej, więc tym razem internetowi synoptycy pomylili się na naszą korzyść.
Uśmiech Anne-Lise
Podejście do jednego z najwyżej położonych w Alpach schroniska Tracuit (3256 m npm, http://www.tracuit.ch) rozpoczyna się w miejscowości Zinal. Z leżącego na końcu drogi rozległego parkingu Singline, należy wrócić ok. 100 metrów w stronę centrum i następnie skręcić w przecznicę odchodzącą w prawo. Później za znakami znów w prawo wzdłuż budynków dużego hotelu. Po ok. 15 minutach doszliśmy do wyżej usytuowanego parkingu, gdzie również można bezpłatnie pozostawić samochód. Każdemu polecam wybór tego miejsca, bo to oszczędność czasu i zmęczenia. Ścieżka jest dobrze widoczna i w niektórych miejscach oznakowana. Po dalszych 20 minutach mijamy ostatnie gospodarstwo z zajadającymi trawę i wpatrzonymi w nas krowami. Nie wiem czy to nie fobia, ale zawsze czuję się nieswojo przechodząc obok tych zwierząt. Co też im wpadnie do głowy, zastanawiam się i wspominam rodzinną historię o prababci zaatakowanej przez polską krasulę. Wysokość zdobywamy szybko, pnąc się w górę ścieżkami po, początkowo jeszcze zalesionych, a później już tylko porośniętych trawami i krzewami, stokach. Na zboczach leżących po drugiej stronie doliny, widać ogromne zakosy, którymi można dotrzeć do punktów widokowych, stacji kolejki Sorebois i aż na szczyt Corne de Sorebois (2896 m npm.) To popularne miejsce wycieczek, tak samo jak położony na końcu doliny lodowiec Zinal ze wspaniałymi widokami Dent Blanche (4357 m npm), Grand Cornier (3962 m npm) – (przewodnik po turystycznych szlakach wokół Zinal można znaleźć na stronie https://issuu.com/sierre-anniviers/docs/sat_randonnees_zinal_a6_pcar_net) . Z kolei http://www.tzoucdana.ch to link do położonego tuż przy parkingu Singline kempingu i małego pensjonatu.
Po około dwóch i pół godziny docieramy w pobliże górnej części wodospadu, spadającego z hukiem z progu skalnego wyprowadzającego na wyższą część trasy do schroniska. Tuż nad nami wznosi się punkt widokowy Roc de la Vache. My jednak skręcamy w lewo i trawiasto-skalną ścieżką ruszamy w stronę widocznego stąd ale wciąż maleńkiego i bardzo dalekiego schroniska Tracuit. Od tej pory towarzyszy nam piękna sylwetka widzianego od południa Weisshornu (4505 m npm), iglasty wierzchołek Zinalrothornu (4221 m npm), niższy skalny Besso (3668 m npm) i zaśnieżony Dent Blanche. Stajemy na krótki odpoczynek przy zamkniętej, ogrodzonej i jak zwykle pokrytej w tym rejonie kamiennymi dachówkami chatce. Stawiamy krok za krokiem wznosząc się i dochodząc do już całkiem skalistej okolicy. Na ostatnich skrawkach łąki mijamy szkolną wycieczkę. Chmara szwajcarskich dzieciaków patrzy na mnie z uśmiechem i współczuciem widząc spoconą twarz i lekko uginającą się pod ciężarem plecaka sylwetkę. Uśmiecham się i ruszam w górę. Schronisko przybliża się ale nie tak szybko, jakbym sobie tego życzył. Pocieszam Damiana, który zmęczony zadaje sobie pytanie, czy dojdzie do celu. W oddali widzimy chłopaków, którzy już chwytają się łańcuchów wyprowadzających stromym uskokiem na grzbiet, gdzie stoi Tracuit. Mija piąta godzina czyli już powinniśmy być na miejscu a my nadal wśród coraz stromszych piargów. Ludzie stojący pod budynkiem stają się wyraźniejsi, budowla rośnie i w końcu po 6 godzinach otwieramy drzwi schroniska. Oj, to podejście przypomniało mi jak długie są alpejskie szlaki.
Cabane de Tracuit wita nas uśmiechem prowadzącej schronisko Anne-Lise. Potwierdzamy naszą wcześniejszą mailową rezerwację i dostajemy pokój dla grupy z zaproszeniem na kolację i śniadanie oraz litr gorącej herbaty, którym możemy uzupełnić butelki przed jutrzejszym wyjściem w stronę szczytu (90 franków szwajcarskich, rezerwacje: cabane@tracuit.ch) Wszyscy jesteśmy skołowani. Zresztą, lekką dezorientację i wolniejsze ruchy widzimy także u innych osób siedzących przy ławach w sali głównej. A są tu kilkunastoletnie dzieciaki i poważni seniorzy. Większość z zamiarem zdobycia Bishornu. Niektórych boli głowa, innym jest ciągle zimno, ktoś kaszle i kicha. Po prostu trzeba odpocząć. Większość z naszej grupy po raz pierwszy w życiu jest na tej wysokości. W pokoju lokujemy się wygodnie z łóżkach i część z nas szybko zasypia. Potrzebujemy wypoczynku i aklimatyzacji. Po krótkiej sjeście, schodzimy na kolację. Pałaszując, obserwujemy wspaniałą górką panoramę i przelatujący tuż obok schroniska szybowiec. Z Bartkiem wychodzimy jeszcze na szybki rekonesans w stronę lodowca, ale o 21 prawie wszyscy śpimy.
W stronę szczytu
Noc dla jednych prosta, dla innych męcząca z powodu mniejszej ilości tlenu, kończy się szybko, ale pozwala na pełną regenerację. Ci którzy wczoraj nie mieli sił, o poranku zaskoczeni odkrywają, że nic im nie dolega i pałają wielką chęcią ruszenia w górę. O 5.30 wszyscy, którzy chcą zdobyć Bishorn schodzą na śniadanie. Pożywna owsianka, herbata, chleb z dżemem. Najedzeni podziwiamy świt nad szczytami Alp Pienińskich, ubieramy uprzęże, klarujemy linę i ruszamy wraz z innymi zespołami w stronę oddalonego o kilkaset metrów lodowca. Tutaj po drobnych (a jakże) sprzętowych perturbacjach wychodzimy na ścieżkę przez lodowiec. Wspaniały pejzaż i rześkie powietrze dodaje sił i dość sprawnie przechodzimy pierwszy popękany odcinek. Nie widać tu wielkich szczelin, ale zdajemy sobie sprawę, że pod nami panuje nieodkryta strefa popękanego lodu, jaskiń i przesmyków. Śnieżne podejście, którym zbliżamy się do granicy cienia i pierwszych promieni słońca, zajmuje nam więcej czasu. Lina leniwie przemyka po lodzie a my uparcie krok po kroku podążamy w górę. Mijamy jeden z wracających zespołów. To ojciec z dwójką synów, z których młodszy nie wygląda na szczęśliwego. Przyjęliśmy system pięćdziesięciu kroków i krótkiej pauzy na złapanie oddechu. Wysokość rosła, tak jak nasze zmęczenie. 50 kroków – pauza, 50 kroków – pauza, 40 kroków – pauza. Co 45 minut robiliśmy dłuższe przerwy na herbatę i energetyczną przekąskę. Pogoda była fantastyczna. Słońce, lekki wiaterek i widoczność po horyzont. Idąc kilkaset metrów za ostatnią grupą cieszyliśmy się ciszą i przestrzenią. Każdy z nas na swój sposób przeżywał te chwile. Ja cieszyłem się górką przygodą, wolnością i spełniającym się wyzwaniem. Szybszy oddech, mocniejsze bicie serca, wolniejsze tempo, częstsze odpoczynki, ale przede wszystkim schodzące w dół zespoły, oznaczały że zbliżamy się do przełęczy pomiędzy głównym i niższym wierzchołkiem Bishornu. To właśnie stamtąd kilkadziesiąt minut później zobaczyłem drugą stronę doliny z górującymi Domem i Tashornem, dalej na prawo grupą Monte Rosy, a najbliżej słynną północną ścianą i wierzchołek Weisshornu. Nasz cel był już blisko i wymagał pokonania krótkiej grani nad urwiskiem i śnieżnego uskoku wyprowadzającego na szczyt. Ten wąski odcinek zespoły pokonują wahadłowo. Poczekaliśmy, aż ostatni zespół zejdzie i wdrapaliśmy się na górę. Na szczycie radość i niezwykła panorama z potężnym masywem Mont Blanc w oddali. Na ostrej grani Weisshornu samotny wspinacz pokonywał ostatnie metry a my upajaliśmy się widokiem i cieszyliśmy się z naszego sukcesu.
Wejście na szczyt trwało ok trzech i pół godziny, zejście do schroniska około dwóch i pół godziny. Na ostatnich kilkuset metrach przez skalnymi piargami, przechodziliśmy przez roztopione mostki śnieżne i chcąc nie chcąc zaglądaliśmy do wnętrz otwierających się szczelin. Pomimo zmęczenia staraliśmy się jak najszybciej dotrzeć do bezpiecznej okolicy.
W schronisku chwila przerwy, przepakowanie i w dół. Ostatni odcinek dał nam się we znaki. Zmęczone nogi, bolące kolana i kostki. Monotonne schodzenie trwało 5 godzin. Koledzy, którzy dotarli do auta szybciej czekali na tych bardziej zmęczonych z gorącą herbatą i przekąskami. A jak dobrze było usiąść po blisko dwunastogodzinnym chodzeniu.
Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy zjechać do Sion położonego niżej w dolinie Rodanu i tam w temperaturze o dziesięć stopni wyższej, rozbiliśmy na campingu lekko zderzak i namiot. Wśród wszędzie grających w bulle Szwajcarów, świętowaliśmy nasze czterdziestki, ciesząc się z realizacji fantazyjnego planu i zdobytego wierzchołka Bishornu.
Dziękuję za spisanie tej relacji. Rozpoznaję możliwości wybrania się po raz pierwszy na 4-tysięcznik i takie rzeczowe opisy dają mi obraz sytuacji. Pozdrawiam
Dzięki za opinię i proszę dobrze przygotować się do wyprawy;-)